Maria Kiesner maluje cały czas ten sam motyw. Architekturę na tle nieba.
Tych płócien jest bardzo dużo. Malowane są od wielu lat w charakterystyczny sposób.
W zasadzie jest to ciągle ten sam obraz: portret domu. Bryła budynku w określonej sytuacji świetlnej.
Domy, ich całe pierzeje, okna, gzymsy, kominy, schody, mosty - wszystko to ustawione na tle nieba, raz ciemnego, innym razem jasnego.
Budynki w cieniu lub w słońcu, w dramatycznych kontrastach lub w ponurej poświacie są niby podobnie malowane, ale za każdym razem osobne.
Oglądając kolejne wystawy artystki można się przekonać, że istnieje niemal nieskończona liczba wariantów tego tematu.
Siłą tych prac jest to, że mamy do czynienia z obrazami, w których stajemy na przeciwko budynku raz jako giganci,którzy studiują pejzaż jak makietę,
Mimo inspiracji fotografią zgubiona jest optyczna niezręczność tego medium.
Na fotograficznej odbitce możemy wyobrażać sobie, czego nie ma w kadrze; w obrazach Marii Kiesner możemy to zobaczyć.
Deformacja pojawia się wtedy, gdy potrzeba wzmocnić poczucie monumentalności. Redukcja elementów potęguje surowość.
Zbędny detal gubiony jest z premedytacją wybrednego retuszera, który nad ornament stawia klarowność proporcji.
Wszystko zaczyna się od fotografii, gotowej, znalezionej, z reguły wybitnej, ale często też banalnej, pocztówkowej, użytkowej.
Nowością jest to że artystka zaczęła sama robić sobie fotograficzne pierwowzory, z których maluje.
Maria Kiesner traktuje aparat jak szkicownik, w którym notuje proporcje architektury, zachwyt porą dnia, dziwny detal.
Gdyby więc poszukiwać czegoś nowego w jej nudnie konsekwentnej drodze, byłby to właśnie fakt, że ośmieliła się robić zdjęcia do obrazów.
Patrząc na obrazy Kiesner czuje się, że malarka wie więcej o portretowanym przez siebie motywie.
Nie musi dopowiadać cudzych zdjęć, potęgować wrażenia wywołanego przez kogoś innego, ale opowiada swoją własną historię od samego
początku//Stefan Paruch